„Moje pieniądze wydam, na co chcę!” – czy rodzice powinni kontrolować wydatki dziecka?„Moje pieniądze wydam, na co chcę!” – czy rodzice powinni kontrolować wydatki dziecka?Artykuł
Krystian Hanke

„Moje pieniądze wydam, na co chcę!” – czy rodzice powinni kontrolować wydatki dziecka?

Data publikacji 02.09.2024
Przybliżony czas potrzebny na przeczytanie 4 min

Nie jest odkryciem stwierdzenie, że szacunek do pieniądza nabywamy z czasem. Nam, dorosłym, którzy swoje pieniądze muszą zarabiać, wydaje się, że dzieci nonszalancko podchodzą do finansów. Czy to, że my je zarabiamy, a one dostają w prezencie, tak bardzo nas różni w podejściu do wydatków? Nie. A przynajmniej możemy sprawić, żeby tak nie było. Wszystko, co przećwiczymy z dzieckiem, zmniejsza ryzyko stałego kontrolowania jego finansowych poczynań później. Warto zainwestować w to trochę czasu.

Już od pierwszych samodzielnych wydatków dzieci zaczynają rozumieć, że ten brzęczący, mało ciekawy bilon czy szeleszczące „papierki” można zamienić na pożądane rzeczy. I choć to wciąż zabawki czy słodycze są celem, to owe dziwne ekwiwalenty mają prawdziwą moc. Mówimy o maluchach, które ledwie zaczęły liczyć i przeliczać, więc gotówka jest tu podstawowym narzędziem nauki. Tak, gotówka z nominałami, które pomagają sprawdzić siłę nabywczą pieniądza, policzyć resztę, sprawdzić, czy wszystko się zgadza. Bez tej prostej matematyki nie wyobrażam sobie wprowadzenia dziecka w świat finansów. Towarzysząc mu w tych drobnych decyzjach zakupowych, mamy pełną kontrolę nad wydatkami. Wtedy to jeszcze etap, kiedy cieszymy się z samodzielności, obserwujemy z ciekawością proces decyzyjny, a nawet pozwalamy się „potknąć”. To może szokujące zdanie, ale kontrolowana niewielka „wtopa” zakupowa syna czy córki, zakup rzeczy zbyt drogiej jak na swoją wartość, zbyt tandetnej, niekoniecznie potrzebnej to doskonały pretekst do wytłumaczenia najważniejszych kwestii konsumenckich. Niewiele dzieci pojmie je teoretycznie. Powtarzanie: „nie kupuj tego, bo…” albo „jak byłem dzieckiem, to wydałem kiedyś całe zaoszczędzone pieniądze na…”, może, ale nie musi trafić do opanowanego tu i teraz chęcią jakiegoś zakupu kilkulatka. Wbrew pozorom dzieci też potrafią wyciągać wnioski i w przyszłości zastanowić się dwa razy.

Na późniejsze decyzje zakupowe wpływa jednak mnóstwo innych mniej racjonalnych czynników, a zakupy w gronie rówieśników często wyłączają myślenie lub są podyktowane taką czy inną presją. Zdarza się nawet, że w imię wyższych racji przywieziony ze szkolnej wycieczki drogi tandetny prezent musimy przyjąć z wdzięcznością. Nie w każdej sytuacji warto dzielić włos na czworo. Na przegląd wydatków dobrze wybrać inny moment. Na przykład gdy dziecko prosi nas o dodatkowe fundusze czy pożyczkę (chwała mu, gdy jest w stanie zaproponować tę drugą formę). Przejrzenie ostatnich wydatków z kilkoma rozsądnymi refleksjami i spostrzeżeniami konsumentów wyjadaczy, a nawet podpowiedzi skłaniające do zmiany nawyków („nie wszystko musi być markowe”, „czasem warto poczekać na promocję” lub „ta promocja tylko na pozór jest okazją”) zalecałbym raz na jakiś czas. Moje dzieci wiedziały, że do ich wydatków z reguły się nie wtrącam, ale zawsze chętnie sprzedam „tipy”, które pomogą im czasem i zjeść ciastko, i zachować pieniądze na kolejne. To coś na kształt pośredniej kontroli, bo przy okazji takich rozmów my, rodzice, o zakupach naszych podopiecznych dowiadujemy się więcej, niż gdybyśmy zapytali wprost.

Oczywiście, żeby to funkcjonowało w oparciu o nasze zaufanie, ważne są ustalone limity wydatków oraz katalog rzeczy, za które dziecko płaci ze swoich pieniędzy. Nie wyobrażam sobie skłonić je do zapłaty za zajęcia dodatkowe lub podręcznik, ale jeśli chodzi o bonusy podczas tych pierwszych i gdy trzeba odkupić zniszczony lub zgubiony ten drugi – tu już tak kategorycznie bym się nie sprzeciwiał. I nie robię tego. Młody konsument powinien na własnej skórze odczuć fundamentalną zasadę prawa cywilnego: „kto wyrządzi szkodę, zobowiązany jest do jej naprawienia”. Oczywiście w granicach rozsądku. Nie mówimy o sytuacji, w której z młodego konsumenta zrobimy w 5 minut małego bankruta. Radykalne kroki niczego nie nauczą. A czy dać, czy pożyczyć, kiedy słyszymy: „Mamo, tato, zabrakło mi dzisiaj na hot doga”? Chyba nie ma jednej odpowiedzi, ale cokolwiek robimy, róbmy to konsekwentnie. Jeśli chcemy wprowadzać najmłodszych w świat finansów, warto pokazać, że ten świat jak żaden inny trzyma się reguł i negocjowanie czy przesuwanie granic zdarza się tu niezwykle rzadko.

Nadmierna kontrola niewiele nauczy. Pozostawienie dziecka z pieniędzmi totalnie bez kontroli może nauczyć więcej, choć może to obie strony kosztować. Znam rodziców, którzy opowiadali, jak ich, wydawałoby się, ogarnięte dzieci zrobiły całkiem pokaźny debet na karcie, regularnie i beztrosko wydając po szkole oszczędności. I co? To też nauka! Znów: domyślam się, że konsekwencje w postaci niższego kieszonkowego lub rozłożenia na raty kwoty potrzebnej do spłaty debetu mogą kogoś zszokować, ale przecież rozmawiamy o pieniądzach na dodatkowe przyjemności! Podstawowych rzeczy (a ich paleta jest dziś i tak szersza niż za naszych czasów) raczej młodzieży nie odmawiamy. Debetowych wpadek można próbować uniknąć. Ponieważ mówimy o dzieciach, które posiadają już konto, do niego kartę czy opaskę, mamy kilka możliwości. Konto dziesięciolatka umożliwia nam z reguły śledzenie jego operacji na bieżąco. Powiadomienia push informują o każdej wydanej złotówce. W przypadku trzynastolatka, do którego konta jestem jako rodzic wyłącznie pełnomocnikiem, dostęp mam ograniczony. Widzę stan, ale operacje są już dla mnie tajemnicą. Mogę śledzić trend i to może mi wystarczyć. Sama obserwacja stanu konta pozwala dostrzec nietypowe transakcje, zarówno nadmierne wydatki, jak i niepokojąco wysokie przelewy przychodzące. Są kwoty, którymi uczący się piętnastolatek nie powinien bez uzgodnienia z rodzicami obracać. Tu zaufanie bezwzględnie wsparłbym prośbą o wyjaśnienia.

Na drugim biegunie znajdują się mityczne „pieniądze z komunii”. W życiu niektórych dzieci zdarza się moment, w którym dostają potężny zastrzyk gotówki. To świetny pretekst na krótką rozmowę o tym, jak łatwo nawet dorośli tracą fortuny. Dobrze jest też pokazać, że pieniądz to narzędzie inwestycyjne. Inwestycją nie musi być abstrakcyjny fundusz, z którego profit dziecko osiągnie za kilkanaście lat, choć można część pieniędzy i tam odłożyć. W przypadku uczniów mogą nią być specjalistyczne zajęcia dodatkowe, na przykład powiązane z wyjazdem za granicę, sprzęt czy akcesoria związane z pasją. Wspólnie z dzieckiem pomyślałbym o jakościowym wydatkowaniu tych pieniędzy. Przelanie ich jednak na jego konto, pozostawienie bez kontroli, w obliczu różnego rodzaju przestępstw i oszustw, na które młode pokolenie nie jest jeszcze w pełni przygotowane i nie zawsze potrafi wyczuć zagrożenie, jest wysoce ryzykowne. Te fundusze „na przyszłość” trzymałbym na koncie, rachunku czy lokacie rodzica – pod kontrolą, jak najbardziej, dziecka.